Tak dużo się dzieje w naszym życiu, że jestem na przymusowym blogowym detoksie. Najbardziej nasz obecny stan oddaje piosenka chóru Czejanda, której często ostatnio sobie słucham. To z niej pochodzi tytuł tego posta..
Ponieważ obecnie nie jesteśmy do końca „na swoim” (co jest bardzo frustrujące) podjęliśmy decyzję, zebraliśmy wszystkie siły i realizujemy najważniejszy punktu z mojej listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Własny kawałek podłogi, odrobina własnego nieba. Uwielbiam wyzwania, także i tym razem idziemy pod prąd i stawiamy: dom szkieletowy (jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o tej technologii – Budująca Mama to świetnie opisała). To będzie DOM – na miarę naszych aktualnych potrzeb i finansowych możliwości. Wybraliśmy gotowy projekt – na dole: salon z kuchnią, łazienka i dwa pokoje. Góra – poddasze użytkowe (uzyskane dzięki podniesieniu ściany kolankowej) z czasem zostanie zagospodarowane na trzy sypialnie i łazienkę. Takie przedsięwzięcie wiąże się z częstszym wychodzeniem ze swojej strefy komfortu, wyrzeczeniami (urlop musi poczekać) nerwami, ale przede wszystkim z myślą o bezpieczeństwie, o lepszym jutrze. I choć ostatnio mam wrażenie, że każdy dzień jest dniem próby – bo ile jeszcze dam radę wytrzymać? – to nie mogę się tego domu doczekać, wiążę z nim tyle planów i nadziei. I choć dom mój tam, gdzie rodzina moja, to ogromnie ważne jest dla mnie, że znaleźliśmy swoje miejsce na ziemi. Będzie pięknie.